W uroczystości wzięli udział Burmistrz Kruszwicy Mikołaj Bogdanowicz, Zastępca Burmistrza Adam Pilarski oraz Przewodniczący Rady Miejskiej Aleksander Budner. Ceremonia zgromadziła także liczne poczty sztandarowe, w tym reprezentacje Rady Miejskiej w Kruszwicy, Liceum Ogólnokształcącego im. Juliusza Słowackiego w Kruszwicy, Szkół Podstawowych z Chełmc, Polanowic, Sławska Wielkiego, Woli Wapowskiej, Rusinowie oraz Szkoły Podstawowej nr 1 w Kruszwicy, a także Ochotniczej Straży Pożarnej w Kruszwicy oraz Zakładów Przetwórstwa Zbożowo-Młynarskiego.
Msza Święta, której przewodniczył ksiądz proboszcz Marcin Kulczycki, była szczególnie uroczysta, a liturgię uświetniła oprawa muzyczna w wykonaniu Nadgoplańskiej Orkiestry Dętej. Uczestnicy uroczystości oddali hołd ofiarom wojny.
[FOTORELACJA]4291[/FOTORELACJA]
We wspomnieniach Mariana Szablewskiego możemy przeczytać o patriotycznych nastrojach jakie panowały przed II Wojną Światową w Szkole Podstawowej nr 2 w Kruszwicy (w Rynku). W 1939 roku Marian Szablewski miał iść do szóstej klasy.
- Kierownikiem jej był pan Uklejewski. Zajęcia w szkole prowadziło też dwóch nauczycieli oficerów. To oni zwłaszcza uczyli nas jak żyć zgodnie z hasłem ONC - Ojczyzna, Nauka Praca. Wychowywali na ideałach skautów. Nieustannie wpajali patriotyzm. Razem przeżywaliśmy śmierć Piłsudskiego, a od czerwca 1939 roku informowali nas o sytuacji w kraju, o bojówkach niemieckich w Gliwicach, o wydarzeniach niemieckich w Gdańsku. Ale tym razem rozpoczęcia roku już nie było - czytamy we wspomnieniach Mariana Szablewskiego.
Z relacji świadka możemy dowiedzieć się o samolotach, które krążyły nad Inowrocławiem i Mątwami. Widać je było z daleka. Zrzucały bomby.
Dworzec kolejowy w Kruszwicy w wyniku działań wojennych został zniszczony
- Szkód nie wyrządzały, bo spadały w hałdy wapna. Dzisiaj już wiem dlaczego Niemcy tak celowali. Nie chcieli przecież zniszczyć swojego Solvaya - czytamy dalej.
W oczach dwunastoletniego wówczas Mariana Kruszwica zaroiła się od uciekinierów na wozach z końmi. Niewiele było osób, które uciekały samochodem.
- A początek września był wtedy taki piękny. Niebo codziennie błękitne było. Ludzie uciekali przez Papros, Bronisław, Kowal i Brześć, aż na Kutno. Nasza cukrownia przygotowała nawet wagoniki dla swoich pracowników - mówił 20 lat temu pan Marian.
Rodzice pana Mariana również postanowili również opuścić Kruszwicę. Ojciec miał jednak dyżur na cukrowni, więc matka pana Mariana postanowiła na niego poczekać.
- Mnie i młodszemu o rok ode mnie bratu kazała jechać z wujostwem z Łobżenicy, z Pomorza, którzy akurat do nas przyjechali. Umówili się, że przy kolejce będziemy na nich czekać. Ale nadszedł wieczór. Zrobiło się ciemno. Dookoła nas było tylko widać pożary i ogniska. Wujek zarządził: "Wasza mama nas dogoni" i kazał nam jechać dalej z nimi. I tak zgubiliśmy się z ojcem i matką - relacjonował pan Marian.
Rodzice pana Mariana dotarli kolejką cukrowniczą do Brześcia. Niemcy kazali im natychmiast wracać do Kruszwicy. Pan Marian z bratem powrócili po pięciu dniach od ucieczki. Nie zmieniła się przez ten okres Kruszwica.
- Miasto się dużo nie zmieniło. Domów nie było spalonych. Tylko drewniany most na Gople wysadzili sami Polacy jak uciekali. Pojawiło się też sporo nowych Niemców. Ci co mieszkali tu jeszcze przed wojną, dalej byli - czytamy we wspomnieniach.
Relacja pana Mariana nie potrafiła osadzić w czasie wydarzeń na kruszwickim rynku. Mogło to być pod koniec września lub października. Niemcy zarządzili, że wszyscy Polacy, którzy ukończyli dwunasty rok życia, mają się stawić na Rynku o 14:00 lub 15:00.
- Poszedłem z innymi. Nagle ze wszystkich ulic wiodących na Rynek wyszli trójkami niemieccy żołnierze z karabinami. Przestraszyliśmy się. Jeden czytał głośno po niemiecku, drugi tłumaczył po polsku. Dowiedzieliśmy się, czego nam Polakom, nie wolno. Okazało się, że mieliśmy zakaz chodzenia wieczorem po mieście. Można było mówić tylko po niemiecku. Ten, kto skończył 12 lat, miał zgłosić się do pracy - przypominał pan Marian.
Ojciec pana Mariana wrócił do cukrowni. 12-letni kruszwiczanin miał zostać wywieziony do pracy do Rzeszy. Udało się temu zapobiec.
- Mama poszła do znajomej Niemki, co z mężem prowadziła ogrodnictwo w miejscu, gdzie dzisiaj jest zajazd "U Piasta Kołodzieja". Uprosiła żebym u nich pracował. Tak więc całą okupację spędziłem w Kruszwicy. Kuzynostwo i wiele moich kolegów wyjechało do Reichu. Pracowali tam na fabrykach, na gospodarstwach - czytamy.
Czesław Uklejewski przed sklepem Frischa
W roku 1959 dziennikarz Jan Kołodziejczyk wydaje swoją książkę, gdzie opisuje wydarzenia związane z okresem wojny. Jeszcze przed wojną jego działalność zwraca uwagę nazistów działających na terenie Polski.
Tuż po wkroczeniu wojsk niemieckich rozpoczyna się tułaczka, której jednym z przystanków jest Kruszwica. Książkę “Czas grozy” otrzymuje od Jerzego Uklejewskiego, którego ojciec został na zawsze uwieczniony na łamach publikacji bydgoskiego dziennikarza.
Publikacja książkowa została wydana w 20 lat po opisywanych wydarzeniach. Ma charakter pamiętnikarski. To właśnie na łamach liczącej ponad 100 stron opowieści przypomniane zostają wydarzenia z czasów wojny, opis wydarzeń bydgoskich z początków września, a także wątek kruszwicki związany z przechowaniem Kołodziejczyka w domu Uklejewskich.
Kołodziejczyk był świadkiem wydarzeń z 3 i 4 września, które zgodnie z późniejszą hitlerowską propagandą przeszły do historii jako „krwawa niedziela bydgoska”. 3 września na ulicach Bydgoszczy doszło do strzelaniny z miejscowymi Niemcami oraz cywilami, którzy przeszli na ich stronę. Wojsko i policja wspierana przez ludność cywilną postanowiły przystąpić do kontrakcji.
Z różnych kryjówek, strychów, piwnic, zborów ewangelickich, parów i plantacji wychwytywano do wieczora około tysiąca młodych Niemców, pochodzących z miasta i okolicy, a także z Kutna, Łodzi, Łowicza, a nawet Warszawy. Aresztowanych osadzono w areszcie. Nie długo to jednak trwało. Po ewakuacji wojska i policji 4 września mężczyzn zwolniono, a strzelanina z ich udziałem zaczęła się od nowa.
Pozostawieni sami sobie polscy cywile stworzyli zatem oddziały Straży Obywatelskiej i opanowały sytuację w mieście, a nawet zbrojnie przeciwstawiały się wojskom hitlerowskim. Kołodziejczyk szacuje, że w wyniku tych działań życie straciło kilkudziesięciu miejscowych volksdeutschów.
- Wydawało się, że wypadki bydgoskie rozwinęły się zupełnie naturalnie i logicznie; zaatakowana ludność polska skorzystała z prawa do samoobrony, uczyniłby tak każdy naród. Jednakże władze hitlerowskie po opanowaniu Bydgoszczy odmówiły ludności polskiej prawa do samoobrony. Po zajęciu miasta rozpętały prawdziwą burzę propagandy, krzycząc na cały świat, że Polacy bez powodu wymordowali kilka tysięcy (czy nawet kilkadziesiąt tysięcy) miejscowych Niemców, że w bestialski sposób znęcali się nad kobietami, starcami i dziećmi - relacjonuje w książce dziennikarz.
Kołodziejczyk wspomina o wadze propagandy niemieckiej w tym czasie. Okupant zadbał o liczne fotomontaże zmasakrowanych zwłok rzekomych Niemców, posypały się też broszury, artykuły, huczało od reportaży radiowych, a dodatki filmowe zaroiły się od okropności z „Broomberger Blutsonntag”.
W akcji rzekomo odwetowej zamordowano do połowy listopada 10 tysięcy osób, a drugie tyle wymordowano do końca okupacji. Rola Kołodziejczyka okazuje się bardzo istotna. Przed wojną publikuje wiele krytycznych materiałów na temat nazistów w Prusach Wschodnich. Opisuje także rodzący się faszyzm za granicami Polski. Wszystko to sprawia, że jeszcze przed wojną jest na nazistowskiej liście zagłady. Tylko cudem oraz szczęściem udaje mu się ocalić życie przez cały okres okupacji, a następnie wydać wiele publikacji w tym m.in. prostując informacje na temat wydarzeń bydgoskich.
Do Kruszwicy dziennikarz trafia z Inowrocławia na początku września tuż przed wkroczeniem wojsk niemieckich. To właśnie tu uzyskuje schronienie u Czesława Uklejewskiego, działającego swego czasu jako korespondent Dziennika Bydgoskiego.
- Przypomniałem sobie wówczas, że w Kruszwicy mam znajomego zegarmistrza, pana Uklejewskiego, długoletniego korespondenta naszego pisma i bardzo uczynnego człowieka. Pomimo późnej pory postanowiliśmy zaraz jechać do Kruszwicy. Warunki w ruchliwym schronie inowrocławskim były bardzo dla dzieci męczące - wspomina na łamach książki Józef Kołodziejczyk, który do pewnego momentu uciekał z Bydgoszczy wraz z żoną i dwójką córek.
Jak wspomina na łamach “Czasu grozy” redaktor Dziennika Bydgoskiego, Uklejewscy mieli go przyjąć życzliwie i bardzo gościnnie. Pospieszyli też z wszelką pomocą, dając możliwość odpoczynku.
- Rano, kiedy jeszcze wszyscy spali, poszedłem nad Gopło, by w ciszy i w samotności pomyśleć, nad tym, co się ostatnio zdarzyło i o najbliższej przyszłości. Znowu wstał piękny, jaśniejący pogodą dzień jesienny. Przed oczami miałem szeroki krajobraz z Mysią Wieżą na pierwszym planie, z rozlewiskami jeziora obramowanymi zielenią, która tu i owdzie wkroczyła do sinej wody gęstwą rozkołysanych trzcin, kępkami sitowia. Ten widok wydał mi się szczególnie wzruszający — czytamy we wspomnieniach Kołodziejczyka.
Dość istotne z punktu widzenia badaczy historii Kruszwicy mogą okazać się refleksje, do jakich dziennikarz miał okazję podczas spaceru nad Gopłem. Odnoszą się one do ważnej roli tych ziem w kształtowaniu polskiego państwa oraz określają ją jako kolebkę polskości.
- Tu przed wiekami, w epoce legend rodziła się moja ojczyzna, tu było jej gniazdo, z tej właśnie Kruszwicy nad Gopłem wywiedli się Piastowie. Cała ta ziemia na wiele setek kilometrów wszerz i wzdłuż pełna jest pamiątek, drogich sercu każdego Polaka, pamiątek zachowanych przez wieki w osadzie Biskupina, w kościołach Torunia, w starych murach Chełmna. I po tę ziemię, tak na wskroś słowiańską i polską wyciąga się teraz zaborcza dłoń Niemiec hitlerowskich. Gdy o tym myślałem, zdumiewał mnie bezwstyd, z jakim brunatny grabieżca sięga po cudzą własność na oczach całego świata. Czy ludzkość będzie spokojnie patrzyła na takie pogwałcenie podstawowych praw człowieka? Przypomniały mi się słowa wściekłego przemówienia Hitlera w Reichstagu, przypomniały się wycia pogróżek, pirackie harce samolotów nad znienacka napadniętą Polską. Przypomniała mi się długa, wredna robota, poprzedzająca zbrojny napad, krecie ryjowiska hitleryzmu w Polsce, długotrwałe jątrzenia różnych radiowych “szczekaczek”, pogróżki, bezczelne żądania — wszystko, co długą taśmą doznań wlokło się przez dni, tygodnie i miesiące, poprzedzające wybuch wojny. [...] Chyba parę godzin rozmyślałem tak na brzegu Gopła nad sprawami ogólnymi i swoimi prywatnymi kłopotami, które były niemałe. Nie wiedziałem, co począć, dokąd się udać. Ostatecznie zdecydowałem się zostać tu tak długo, jak się tylko da. Może sytuacja wojenna w ciągu najbliższych dni jakoś się wyjaśni — zastanawiał się dziennikarz.
Kołodziejczyk w swojej książce wspomina kruszwicki rynek jako cichy i spokojny, a dom Uklejewskich traktuje niczym schronienie. Odnotowuje także, że rodzina Czesława gości go w sposób bardzo życzliwy.
- Gościnni gospodarze przygotowali pożywne śniadanie,na które się spóźniłem. [...] Panikarska fama głosiła w mieście, że Niemcy podchodzą już pod Inowrocław. Zgłosił się nawet zdenerwowany mężczyzna, który za przewiezienie go do Warszawy zaofiarował dwa tysiące złotych, sumę na owe czasy imponującą. Był bardzo zdziwiony, że odmówiłem - relacjonuje autor.
Po przyjeździe do Kruszwicy Władysława Żewickiego dyrektora wydawnictwa Dziennika Bydgoskiego Kołodziejczyk postanowił wspólnie z nim opuścić legendarną stolicę i udać się w stronę Warszawy. Jak wspomina dziennikarz, Uklejewscy do końca proponowali mu, pozostanie w swoim domu.
[ZT]35319[/ZT]
[ZT]35312[/ZT]
[ZT]35311[/ZT]
Brak komentarza, Twój może być pierwszy.
Dodaj komentarz