Notatka biograficzna: Janusz Głowacki urodził się 19 stycznia 1929 roku w Kruszwicy. Zmarł 28 marca 2024 roku. W listopadzie 1939 został wraz z bratem i mamą wywieziony do dziadka, do Warszawy (to kolejny taki przypadek z Kruszwicy gdzie mieszkańcy uważali, że to w stolicy będzie bezpieczniej przetrwać wojnę - przyp. red).
Pan Janusz do Kruszwicy powrócił w trakcie Powstania Warszawskiego i rozpoczął pracę w cukrowni, a po otwarciu szkoły uczęszczał do liceum im Jana Kasprowicza w Inowrocławiu gdzie naukę zakończył maturą. Janusz Głowacki był wybitnym znawcą eksploatacji kolei, ale i miał solidne podstawy do tego.
Z transportem szynowym związał się w 1952 roku, zaraz po ukończeni studiów na wydziale komunikacji Politechniki Warszawskiej. Przeszedł drogę, której obecnie nikt robiący karierę kolejową nie próbuje nawet przemierzyć. Rozpoczął pracę jako inżynier węzła a następnie kontroler ruchu i kolejno zastępcy naczelnika Oddziału w Oddziale Ruchowo-Handlowym w Toruniu oraz naczelnika Oddziału w Bydgoszczy. W wyniku znakomitej oceny pracy w 1962 roku został przeniesiony do DOKP w Gdańsku na stanowisko najpierw zastępcy a później naczelnika zarządu ruchu. W 1971 roku awansował na zastępcę naczelnego dyrektora centralnego zarządu ruchu.
W latach 1972-1975 kierował DOKP w Lublinie. W 1975 roku premier powołał Go na stanowisko podsekretarza stanu, a minister komunikacji powierzył Mu kierowanie DOKP w Katowicach. W 1981 roku powrócił do Warszawy. Oprócz bieżących zadań zajmował się organizacją dyrekcji generalnej PKP a następnie w latach 1987-1990 był pierwszym dyrektorem generalnym PKP. Po odejściu z PKP przez 5 lat był doradcą dyrektora DEC, a w 1995 roku został wiceprezesem zarządu TCL Logistics, a po przekształceniach własnościowych był doradcą prezesa Trac Tec do chwili śmierci.
- Tata swoje wspomnienia zatytułował „Moje ulice” – było ich wiele w różnych miastach - podkreśla Paweł Głowacki.
Części od pierwszej do siódmej można przeczytać poniżej.
[ZT]35337[/ZT]
[ZT]35523[/ZT]
[ZT]35591[/ZT]
[ZT]35733[/ZT]
[ZT]35959[/ZT]
[ZT]36134[/ZT]
[ZT]36306[/ZT]
Kampanijne zajęcia
Właściwie to było istotne, ponieważ oddawało biedę, jaka panowała w tamtych czasach. Może też trochę świadczyło o powojennym entuzjazmie. Zatrudniłem się dwukrotnie w kampanii. Udało się załatwić drugą zmianę. Mój dzień w te trzy jesienne miesiące wyglądał następująco: 6:00 pobudka, pociąg do szkoły, powrót około 14:30, szybki obiad i na 15:00 do pracy.
Zmiana trwała do 23:00, a potem trzeba było szybko iść spać. Praca miała być lekka, były tylko dwa obowiązki: co godzinę spisywać dane o zużyciu prądu na poszczególnych oddziałach z tablic kontrolnych oraz regulować obroty turbiny przez naciskanie specjalnego „prztyczka”. Podczas okupacji, kiedy również pracowałem w kampanii, robota była łatwa, turbina nie była mocno obciążona, więc nie traciła obrotów, a „prztyczek” prawie nie był używany. Zapis z tablic zabierał najwyżej 5 minut, a potem była laba. Wydawało mi się, że spokojnie będę mógł odrabiać lekcje.
Okazało się jednak, że nic z tego – obroty turbiny cały czas spadały, „prztyczek” musiał być naciskany bez przerwy, nie było kiedy czytać, a co dopiero pisać. Ten cholerny przycisk śnił mi się noc w noc. A lekcje? Odrabiałem je na przerwach. Jednak były też pozytywne efekty: niezły zarobek i przerwa w życiu towarzyskim. Było to ważne, bo gdzieś we wrześniu zorganizowaliśmy się w "Kółku teatralnym", a ja miałem tam jakąś funkcję. Część tej grupy postanowiła jednak zaangażować się politycznie i opracowała listę osób do likwidacji. Diabli wiedzą, jakby to się dla mnie skończyło, chociaż na tej liście był mój ojciec, więc pewnie nie dopuściliby mnie do niczego. Szefem był chłopak, który, moim zdaniem, nie umiał zliczyć do trzech, ale ponoć miał pistolet, choć bez amunicji. Nazywał się Strober – rudy zresztą. Był proces, ale ja już byłem wtedy w Warszawie. Niestety, kilku dobrych kumpli zamknęli na parę lat. Od tej pory nienawidzę rudych! Moja Stefcia się uratowała, bo jej ojciec też należał do PPS i był na liście tego idioty.
[ZT]1783[/ZT]
Środowisko młodzieży
Zastanawiam się, kto miał na mnie choćby śladowy wpływ. Jeszcze w czasie okupacji moimi kumplami z poza pracy byli ci sami, co przed wojną: Januszek Andryszak i Geniu Marulewski. Wawrowscy zostali wywiezieni wgłąb Rzeszy, Mala też, a sporo innych, w tym moja Stefcia (wtedy jeszcze się nie znaliśmy), wywieziono do kopania rowów przeciwczołgowych. O ile mnie pamięć nie myli, we trójkę łaziliśmy razem, a ta przyjaźń przetrwała wyzwolenie, szczególnie z Andryszakiem, bo Gieniek poszedł do milicji i pilnował obozu dla Niemców, którzy nie zdążyli uciec. Nas też namawiał, ale nie uzyskał zrozumienia.
Zostaliśmy więc we dwójkę, ale nie na długo – Andryszak poszedł do pracy chyba w 1947 albo nawet 1946 roku, a Gieniek gdzieś do wojska. Powoli ukształtowały się jakby dwa kręgi: największy to grupa dziewczyn i chłopców dojeżdżających do szkół w Inowrocławiu. Na początku chodziliśmy 15 kilometrów zwartą grupą. Trzymaliśmy się razem, a było nas kilkunastu. Chłopcy to Zygmunt Knoll, Henias Kołtuński, Miechu Marcinkowski, Miechu Sosnowski, Benuch (nazwisko zapomniałem), Bernard Główczyński, Bogdan Stankiewicz – zapalony wędkarz (pamiętam twarz, ale nie imię ani nazwisko) oraz taki rudy o niemieckim nazwisku, którego też dobrze nie pamiętam. Dziewczyny: moja Stefcia, Ola Ziarkowska, Krysia Nowakówna, Krysia Kulpińska, Zocha od Zachwiejów i druga Zocha oraz Bacha.
Druga grupa to chłopcy i dziewczęta z Klubu Wioślarskiego, w tym opisany wcześniej Januszek, bracia Krężelewscy, Janeczek – gość z winiarni, oczywiście Zygmunt i Henias. Później pojawiły się dziewczyny: moja Stefcia i chyba Krysia Nowakówna, ale niestety pamięć mnie zawodzi. Chociaż trenowałem tę czwórkę, gdzie była Stefcia, to innych dziewczyn już nie pamiętam. Sezon był krótki, więc twarze szybko gdzieś się zapodziały.
Latem całą paczką chodziliśmy nad Gopło, to na Dziką Plażę, to na Kapę, rzadziej na Letnisko. Kąpaliśmy się, graliśmy w dwa ognie, w piłkę nożną, podszczypywaliśmy dziewczyny – krzyku i pisku było co niemiara. Główczyński miał motorówkę własnej roboty z silnikiem chyba od motocykla. Na nią wchodziło dwadzieścia osób. Pewnego dnia zaproponował wycieczkę do Papowa, gdzie mieliśmy się bawić na łące – taka majówka, choć to było w pełni lata. Załadowaliśmy się na przystani koło Mysiej Wieży i ruszyliśmy ze śpiewem. Nagle przy wysepce koło Letniska silnik zaczął prychać i stanął. Udało się jednak z rozpędu dojechać do oczka na Strzelnicy. Wysiedliśmy, a Bernard zabrał się do naprawy. Towarzystwo zaczęło się ze mnie śmiać, co mnie wkurzyło, więc rozebrałem się, wskoczyłem do wody i powiedziałem, że płynę do Szerzawy. Wściekły na moją dziewczynę, płynąłem w walce z falami. Płynę i płynę, mijam wyspę startową, aż w końcu, zmęczony, położyłem się na wznak na wodzie. Wtedy doszedłem do wniosku, że złość na Stefcię nie ma sensu, a zazdrość tylko utwierdza ją w przekonaniu, że mi na niej zależy.
W końcu motorówka mnie dogoniła, a majówka przebiegła już bez zakłóceń. Niestety, w drodze powrotnej silnik znowu nawalił. Na szczęście, ktoś wracał kajakiem, więc poprosiliśmy, żeby nas holowali. Zgodzili się, ale pod warunkiem, że oni przesiądą się na motorówkę, a ktoś wsiądzie na kajak. Cóż było robić – ustalili, że najlepiej wiosłują Zygmunt i ja. Całe towarzystwo bawiło się na motorówce, a my na kajaku doholowaliśmy ich do przystani.
[ZT]36465[/ZT]
[ZT]36461[/ZT]
Brak komentarza, Twój może być pierwszy.
Dodaj komentarz