Minął rok rządu koalicji Donalda Tuska, więc czas na podsumowanie. Zacznijmy jednak od ważnego zastrzeżenia. Pierwszy rok każdego gabinetu nigdy nie jest pełnym rokiem faktycznego rządzenia. Zanim zbierze się ludzi, przejrzy papiery, uzgodni podział pracy, mijają długie tygodnie, a często miesiące. Nie ma więc co liczyć, że w 12 miesięcy da się zrealizować ambitną strategię, szczególnie gdy mamy rząd koalicyjny. Jeśli ktoś oczekuje, że rząd w rok wybuduje elektrownie atomową, CPK lub 100 tys. mieszkań, jest albo naiwny, albo nieuczciwy.
Grzech główny: brak ambicji
Biorąc pod uwagę te realistyczne kryteria, przejść można do rzetelnej oceny. Ta jednak może być tylko jedna. Ten rząd jest po prostu beznadziejny. Nie ma żadnego planu rządzenia. Żadnej strategii. Żadnego myślenia choćby dwa ruchy do przodu. Punktowe decyzje podyktowane potrzebą chwili, a nie naprawą systemu, to maksimum, co można z poszczególnych resortów wycisnąć. Niemal wszędzie panują inercja, chaos i brak decyzyjności.
Najważniejszy jest jednak strach ministrów, żeby się nie narazić. Ani Tuskowi, ani prokuraturze, szczególnie jeśli PiS wróci do władzy. Dlaczego na wszelki wypadek lepiej nie ryzykować i nic nie robić? Nigdy nie wiadomo, jakie mogą być konsekwencje tego, że zrobi się cokolwiek. W takiej atmosferze nie dziwi to, że ogarnięci ludzie nie palą się do pracy w rządzie, nawet jeśli sympatyzują z KO. Jeśli mają ryzykować, to co najwyżej za rozsądne pieniądze w spółkach Skarbu Państwa, a nie w państwowej administracji.
Problemem tego rządu nie są opóźnienia, niedoróbki, niekonsekwencja. Problemem rządu jest to, że on nie ma ambicji. Jeśli chcesz coś zrobić, a ci nie wychodzi, to zawsze możesz próbować, trenować, ćwiczyć. Nie daje to gwarancji, że będzie lepiej, ale jest na to szansa. Jeśli nie masz ambicji, nic się nie da zrobić. Nie będzie żadnego postępu. Jeśli nie widzisz ambitnego celu na horyzoncie, nie wyzwolisz z siebie niezbędnej energii, żeby sprawy toczyć do przodu mimo oporu materii.
To główny grzech tego rządu. Zachowuje się tak, jakby nie było dużych wyzwań przed Polską. Jakby rządzenie można było sprowadzić do administrowania i przykręcania kilku śrubek. Jakby polskie państwo było dobrze zaprogramowane i moglibyśmy sobie pozwolić na autopilota. Tak nie jest.
Nad Polską pojawiło się kilka dużych chmur. Wieje coraz silniejszy wiatr, nie tylko ze wschodu. Tymczasem kapitan statku zwinął żagle i dryfuje nie tam, gdzie chce, ale tam, gdzie zaprowadzą go fale. Zamiast na wzburzoną wodę patrzy na swoich majtków. Pilnuje, żeby żaden z nich zbyt wysoko nie podnosił głowy. Liczy, że po raz kolejny jakoś to będzie. Przecież w ostatnich 30 latach faktycznie jakoś się udawało.
Programowa dezercja Tuska
Nie jest żadnym okryciem, że brak ambicji rządu jest prostą konsekwencją braku ambicji samego premiera. W tym systemie rządzenia to on ma pełnię władzy. Tusk sprawuje nie tylko niepodzielną władzę w Platformie, ale i w rządzie. W przeciwieństwie do Szydło czy Morawieckiego nie ma żadnego „nadpremiera”, który ograniczałby jego polityczną wolę. Nie musi się także przesadnie liczyć ze swoimi koalicjantami, którzy akceptują bez grymasu kurs kierownika.
Warto nadmienić, że taki układ, w którym lider zwycięskiej partii sprawuje funkcję premiera, jest najzdrowszy. Daje władzę temu, kto jest za nią formalnie odpowiedzialny. Problem w tym, że na ambicje Tuska w żaden sposób to nie wpłynęło, bo nie mogło wpłynąć. Brak ambicji premiera nie wynika bowiem z instytucjonalnych czy politycznych ograniczeń, ale z politycznej metody.
Tusk uważa, że reformatorska ambicja w rządzeniu przeszkadza, a nie pomaga. Wie, że o reformach i strategiach łatwo się mówi, ale trudno się je realizuje. Jest świadomy, że wszystkie duże systemowe zmiany przynoszą więcej ryzyka niż szans, a na krótką metę więcej kosztów niż korzyści, szczególnie jeśli kadrowe zaplecze nie domaga.
Żeby się nie przewrócić, Tusk woli od razu się położyć. Zdecydowaną większość problemów premier rozdziela między dwie szuflady. Pierwsza to sprawy, które same po jakimś czasie się rozwiążą. Druga to problemy, których nie da się rozwiązać.
Nietrudno zatem zrozumieć, że za Tuska nie ma co się spodziewać ambitnej wizji reform polskiego państwa. W wywiadach premier mówił wprost, że jeśli ktoś ma wizję, to niech idzie do lekarza, a gdy ktoś lubi ból, to niech uda się do dentysty. Między pierwszym a drugim okresem rządów Tuska wiele się zmieniło, ale ta filozofia jest wciąż aktualna.
Problemem nie jest to, że rząd nie jest ideowo wyrazisty czy nawet spójny. Problem polega na tym, że nie wykazuje minimum zapału do naprawy elementarnych usterek polskiego państwa. Problemy albo bagatelizuje, albo odsuwa w czasie. Najczęściej robi jedno i drugie.
Historia zapowiedzianej katastrofy
To, gdzie się znajdujemy, nie jest przypadkiem, ale konsekwencją. Nie wynika z kapryśnego losu, ale ludzkich decyzji. To, jak będzie wyglądał ten rząd, było wiadome od dawna, stanowiło historię zapowiedzianej katastrofy.
Zatrzymam się na jednym, nie najważniejszym, ale symbolicznym przystanku – 100 konkretach. Ktoś zapyta, dlaczego po roku punktem odniesienia oceny rządu mają być przedwyborcze konkrety stworzone na ostatniej prostej kampanii. Pytanie jest zasadne.
Chętnie rozliczyłbym Tuska z tego, co faktycznie ważniejsze, czyli z programu wyborczego, bo tam zazwyczaj zawarta jest szersza polityczna wizja. Problem w tym, że tego nie da się zrobić, bo programu po prostu nie ma. Nie dlatego, że ktoś go ściągnął ze strony, ale dlatego, że nikt go nigdy nie napisał. Nie było takiego zapotrzebowania. Kierownik uznał, że to nie jest ważne.
Tusk od dawna uważa, że programy polityczne nie są mu potrzebne, bo one nie wygrywają wyborów. Partia z ponad 20-letnią historią, w tym prawie dekadę u władzy centralnej, a dwie dekady u władzy w samorządach, rządząca największym państwem Europy Środkowej, nie uznała za stosowne napisać o tym, jak widzi bolączki Polski i jak chce na nie odpowiedzieć.
Podsumujmy ten wątek: PO nie miało programu wyborczego, tylko luźno pozbierane konkrety. Konkretów zaproponowano raptem na 100 dni, a nie całą kadencję. Partia nie zdołała jednak ich zrealizować nie tylko w 100 dni ani nawet w rok. Jedyne, co można pochwalić, to fakt, że udało się część konkretów zatrzymać, bo były szkodliwe. To nie jest kompromis, tylko kompromitacja. Merytorycznej substancji w konkretach nie wystarczyło, żeby stworzyć nawet pozory powagi.
Z partii, która w 2005 r. miała nie tylko obszerny program wyborczy, ale też osobny program rządzenia z projektami ustaw w załącznikach, stała się dwie dekady później partią, której maksimum wysiłku stanowiły postulaty, jakie ogarnęliby łebscy studenci w weekend przy piwku. To dowód na to, że KO ma dziś polityczny i intelektualny sufit ambicji tam, gdzie wcześniej miała podłogę. Niestety ta intelektualna degeneracja przynosi konsekwencje.
Koalicja jako pretekst
W tym miejscu powinien pojawić się następujący argument: przecież to nie jest autorski rząd Tuska czy KO, ale rząd koalicyjny. W dodatku koalicjantów jest aż trzech. Trudno więc oczekiwać od premiera, żeby realizował przedwyborcze zapowiedzi, skoro musi uwzględniać zdanie koalicjantów. Przyjmuję tę uwagę, ale z wyraźnym zastrzeżeniem.
Jakie postulaty PO nie zostały zrealizowane z powodu oporu koalicjantów? Ile ich było? Czego konkretnie dotyczyły? Tę samą uwagę zresztą należy zastosować wobec Lewicy, PSL-u i Polski 2050. Politycy tych partii często usprawiedliwiają brak realizacji własnych obietnic koniecznością ustępstw wobec pozostałych partii. W przypadku mniejszych koalicjantów pewnie częściowo jest to prawda, bo zawsze „mały” w polityce musi częściej ustępować „dużemu”.
Można odnieść wrażenie, że fakt koalicji jest nie powodem, ale pretekstem do zaniechań. Zaryzykuję tezę, że mimo iż koalicyjna mąka nie była najlepsza, to można z niej było w ciągu roku przygotować zdecydowanie bardziej okazały chleb. Dlaczego było gorzej, niż mogło być?
Rząd od początku pracował, mając poważną usterkę fabryczną – umowę koalicyjną. Jest ogólnikowa i nie zawiera jasnych wytycznych, co naprawdę rząd planuje zrobić. Była to de facto deklaracja woli czy spis życzeń, a nie realny plan działań. Koalicja wszystkie sporne kwestie postanowiła odłożyć na później zgodnie z zasadę, że gdy pojawi się problem, to będziemy go rozwiązywać. Na razie cieszmy się, że jest miło, odzyskaliśmy władzę i przepędziliśmy pisowców.
Takie postawienie sprawy spowodowało, że w ostatnim roku odbywało się nieustanne przeciąganie liny. Wciąż ktoś kogoś szantażował, targował się, stawiał nowe żądania. Na wewnętrzne spory zużywano ogromną energię. Dużo większą, niż gdyby postawić wszystko z głowy na nogi.
Gdy w Niemczech powstają koalicje, trudne negocjacje programowe trwają wiele tygodni. Kończą się obszernym i szczegółowym planem działania. W Polsce koalicja zrobiła dokładnie na odwrót. Koalicjanci woleli, żeby na początku było miło, a różnice woleli zostawić „na później”.
To ustawienie fabryczne wręcz zachęcało do mnożenia sporów. Jeśli bowiem nie ma żadnych początkowych ustaleń poza podziałem stanowisk, to trudno się dziwić, że koalicjanci będą robić rozpoznanie bojem. To nie tylko zabiera czas i energię, ale też wypala i demobilizuje.
Prezydencki straszak
Drugim dyżurnym usprawiedliwieniem brakiem sukcesów jest prezydent. Andrzej Duda dla wielu ma być tym, który wsadza kij w szprychy. Owszem, nie powołuje nowych ambasadorów, ale to element dłuższej i bardziej skomplikowanej opowieści. Oceniając politykę wewnętrzną, warto oprzeć się na liczbach.
W ciągu roku kohabitacji prezydent zawetował cztery ustawy, a podpisał około 100. Cztery odesłał do Trybunału Konstytucyjnego w trybie kontroli prewencyjnej, czyli blokującej wejście w życie przepisów do momentu rozstrzygnięcia przez sąd konstytucyjny. Pozostałe obowiązują, weszły w życie.
Dla porównania w okresie kohabitacji prezydenta i rządu AWS-UW Kwaśniewski wetował 28 razy w trakcie czterech lat, czyli średnio osiem rocznie. To prawie dwa razy częściej, niż robi to obecna głowa państwa.
Są i tacy, którzy uważają, że niewielka liczba wet o niczym nie świadczy. Ponoć dużą rolę odgrywa sama groźba wetowania. Wielu sądzi, że to oczywiste. Gdyby rząd więcej ustaw przesyłał prezydentowi, to ten częściej sięgałby po weto. Może tak by było, a może nie. Tego nie wiemy.
Wiemy natomiast coś innego. W politycznym interesie koalicji byłoby wetowanie ustaw przez Dudę. W ten sposób rząd uwiarygodniłby narrację, że wiele nie da rady zrobić z tym prezydentem. Poza tym uzasadniłby, dlaczego w przyszłorocznych wyborach obecna koalicja powinna mieć w pałacu prezydenta przychylnego rządowi.
Jak myślicie, dlaczego Tusk nie zdecydował się na taką taktykę? Odpowiedź jest oczywista. Premier zdaje sobie sprawę, że Duda nie chce konfrontacji i jest otwarty na współpracę. Próba jego kompromitowania kolejnymi ustawami mogłaby skompromitować dominującą… narrację rządu. Rząd nie wysyła ustaw do prezydenta nie dlatego, że się go boi, ale dlatego, że ich nie ma.
Depisizacja uber alles
Oczywiście nie jest prawdą, że rząd Tuska nie miał klarownego priorytetu i nie było sprawy, dla której premier poświęcałby wiele swojego cennego czasu i energii. Takiej, do której angażowałby swój zespół, rozpisywałby zadania i rozliczał. Niestety priorytetem nie był awans Polski do G20, wyjście z pułapki średniego rozwoju ani zatrzymanie kryzysu demograficznego.
Priorytetem dla Tuska jest depisizacja. Miała oznaczać nie tylko zrzucenie pisowców z fotela czy wrzucenie ich do lochu. Kluczowym celem kierownika wbrew pozorom nie są rozliczenia, ale niedopuszczenie, aby PiS wrócił do władzy.
Na spotkaniu ze środowiskami prawniczymi premier chwalił się, że rozliczenia z rządami PiS-u będą najszerzej zakrojonymi działaniami w powojennej Europie, wyłączając Norymbergę i Trybunał ds. zbrodni wojennych w Jugosławii. Słowa te słyszałem, gdy siedziałem kilka metrów od premiera. Przyznam, że zrobiły na mnie wrażenie.
W ostatnim roku Tusk częściej niż o kolejnych reformach mówił o PiS-ie. Oczywiście za szefem rządu poszli ministrowie, a z nimi szefowie państwowych instytucji, dlatego nawet w spółkach Skarbu Państwie mieliśmy w ostatnim roku więcej audytów niż inwestycji.
Sprawy nie można sprowadzać do banalnej polaryzacji, która brutalizuje politykę nie tylko w Polsce. Tusk od dawna tworzył obraz PiS-u jako czystego zła. Nie krytykował partii opozycyjnej za to, co robi, ale jaka jest. Język Tuska był językiem moralnym, niczym z Siły bezsilnych Havla.
Tusk chciał w ten sposób podnieść stawkę politycznej rywalizacji i zagrać na innym boisku. Nie chciał traktować Kaczyńskiego jak politycznego rywala, którego się punktuje precyzyjnymi ciosami za błędy i wypatrzenia. Chciał go sportretować jako złego politycznego autokratę, który niszczy państwo, dzieli społeczeństwo, ciemięży jednostki.
Podział między PiS-em i anty-PiS-em nie miał być podziałem wedle ideowej osi liberalizm vs. konserwatyzm czy nawet władza sprawna vs. władza niezdarna. KO, a następnie cała Koalicja 15 października, nie miała być „zwykłą” koalicją rozwiązującą „zwykłe” polityczne problemy. Zmiana władzy miała być przełomem, a nie korektą w sztafecie kolejnych rządów III RP. 15 października miał być nie tyle zmianą władzy, co zwieńczeniem procesu obywatelskiego i narodowego odrodzenia.
O tym wszystkim mówił Tusk całkiem wprost w swoim expose. Wystąpieniu premiera towarzyszyły nie tyle programowe zapowiedzi, co moralistyka pełna solidarnościowej ornamentyki.
Więcej było tam podziękowań dla ludzi, którzy mieli odwagę „stanąć w prawdzie”, niż planów, co zamierza zrobić w poszczególnych ministerstwach. Koalicja miała być nowym wcieleniem Solidarności, a 15 października nowym 4 czerwca.
Tak jak komunistyczna dyktatura miała mieć swoje ofiary, które dokonały samospalenia jak Ryszard Siwiec, tak pisowski reżim miał mieć swoje ofiary jak Piotr Szczęsny. Jego pożegnalny list z 2017 r. z 15 protestami wobec władzy PiS-u Tusk w expose przytoczył w całości i wyjaśnił, że ów list mógłby zastąpić całe jego wystąpienie.
Wielu sądzi, że premier robi to z żądzy zemsty albo ze strachu przed powrotem PiS-u do władzy. Wątpię. Tusk to człowiek emocjonalnie opanowany. Zimny i wyrachowany w swoim postępowaniu. Ośmielę się przedstawić inne uzasadnienie. Tusk dostrzegł, że depisizacja to wygodne opium dla mas. Wpadł na pomysł, aby zamiast zaspokajać potrzeby ludzi, najpierw samemu je kształtować. Premier odpowiada więc na potrzeby, które sam kreuje.
To wręcz genialne polityczne perpetuum mobile. Depisizacja pozwala obniżyć oczekiwania wobec rządu i przenieść je w wygodny dla siebie obszar. Dużo łatwiej jest wsadzić przecież do aresztu polityka PiS-u niż ludzi oszukujących na podatkach. Łatwiej zabrać PiS-owi dotacje niż przywileje różnym grupom.
Mimo że PiS już nie rządzi, to możemy być pewni, że dopóki będzie rządzić Tusk, dopóty Kaczyński będzie kluczowym punktem odniesienia. W interesie Tuska jest to, żeby PiS był na tyle słaby, aby do władzy nie wrócić, ale na tyle silny, żeby wciąż mobilizował do wsparcia obecnej władzy.
Rząd PiS-u… bez PiS-u
Największym paradoksem tej władzy jest to, że Tusk z jednej strony obrzydza PiS, a z drugiej kontynuuje jego politykę. Co ciekawe, ciągłość jest obecna nie tylko w pracach nad różnymi politykami w zaciszu ministerialnych gabinetów, o których wiedzą tylko koneserzy. Kontynuacja jest widoczna także w tych obszarach, które znajdują się pod pilną obserwacją mediów i opinii publicznej.
Jeśli przeanalizujemy politykę gospodarczą, społeczną, migracyjną, ochronę granic i politykę wobec Rosji, Ukrainy czy w ogóle wojny, to dostrzeżemy więcej kontynuacji niż zmian. Nie tylko na poziomie regulacji, ale także narracji. Tusk zaczął tak intensywnie kopiować PiS, że z rozpędu zapowiedział złamanie unijnego prawa (w sprawie zawieszenia prawa do azylu), a nawet zdążył się pokłócić z Niemcami.
Być może to podpowiedź, dlaczego KO nie wykonała programowej pracy domowej. Okazało się, że Tusk nie musiał intelektualnie się wysilać. Dobrze rozpoznał, że wiele kierunków działań podejmowanych przez PiS miało szerokie poparcie społeczne. Partia przegrała wybory nie z powodu reform, jakie wprowadziła, ale pomimo ich.
PiS oddał władzę, bo za dużo było fauli skutkujących żółtą i czerwoną kartką, a nie dlatego, że nie trafiał do bramki. Tusk nie musiał więc wymyślać koła na nowo, wziął od PiS-u to, co podobało się publice. Tam zaś, gdzie wykonał odwrót od polityki PiS-u (jak w przypadku CPK), szybko dostał po łapach i wrócił na przetarte przez przeciwników sprawdzone tory.
Demokracja walcząca z praworządnością
Na koniec podkreślmy, że w kopiowaniu PiS-u Tusk zapędził się także na obszar, gdzie akurat miało (i powinno!) być zupełnie inaczej. Gdzie jak gdzie, ale w sferze praworządności rząd miał pokazać PiS-owi, dlaczego ten nie zasługuje nie tylko na władzę, ale i na elementarny szacunek.
Przez osiem lat pozostawania w opozycji nie było ważniejszego tematu niż praworządność. Można było odnieść wrażenie, że politycy KO na domowym ołtarzyku zamiast Biblii położyli konstytucję. Przed togą padali na kolana niczym lud na procesji.
Tymczasem w tym obszarze nie tylko problemów nie naprawiono, ale wręcz je pogłębiono. Nie mogło być inaczej, skoro gaszono pożar benzyną. Obecny rząd kilkukrotnie spektakularnie złamał prawo, a uzasadniał to koniecznością naprawy praworządności. Co ciekawe, Tusk nawet się z tym nie krył. Podkreślał, że tego wymaga duch „demokracji walczącej”.
Łamanie prawa odnosiło się nie tylko do instytucji, które wcześniej były nadpsute przez poprzednią władzę, więc takie działania można było uzasadniać trybem „wyższej konieczności”, ale wykraczało dalej.
Symboliczna w tym kontekście stała się sprawa kontrasygnaty. Nie było w historii III RP przypadku, w którym premier uznał, że wycofuje swoją kontrasygnatę pod postanowieniem prezydenta, bo poprzednią własną decyzję uznał za błąd. Czy pojawiła się jakaś reakcja UE? USA? A może rodzimych prawników?
Pamiętam wpis na FB konstytucjonalisty, prof. Zajadło. Napisał wówczas coś symbolicznego nie tyle dla tej sprawy i nie tylko dla tego prawnika: „W sprawie kontrasygnaty jestem po stronie Donalda Tuska. Wprawdzie nie potrafię tego prawniczo jednoznacznie uzasadnić i wiem, że prawnie to słaby argument, ale po prostu czuję, że tego, zważywszy na cały kontekst sprawy, wymaga przyzwoitość”.
Przyznacie, że trudno się dziwić Tuskowi, że przekracza kolejne granice, skoro ci, którzy powinni go za lekceważenie prawa i pogłębianie chaosu rozliczać, krzyczą: „Śmielej towarzyszu, śmielej!”.
Rząd bez nadziei
Według badań CBOS przewaga przeciwników rządu PiS-u nad zwolennikami pojawiła się po pięciu latach rządów Zjednoczonej Prawicy. Tymczasem w przypadku rządu Koalicji 15 października „mijanka” odbyła się po pięciu miesiącach.
Nietrudno zrozumieć, dlaczego tak się stało. Doświadczenia (nie tylko polskie) dowodzą, że największy zapał do reform rządy mają na początku swojej misji. Wtedy zazwyczaj mamy do czynienia ze świeżością i szuflada pełną pomysłów. Z czasem to się kończy, a przychodzą zmęczenie, apatia i rezygnacja. Tusk zaczął więc w miejscu, gdzie inni kończą.
Określenie „beznadziejny” najlepiej i najbardziej pasuje do oceny rządu Tuska. Określenia „słaby” czy „nieskuteczny” mówiłyby jedynie coś o teraźniejszości. Tymczasem w słowie „beznadziejny” zawarta jest nie tylko ocena rządu tu i teraz, ale też realistyczna prognoza rozwoju sytuacji. Ten rząd jest beznadziejny, bo nie daje nadziei na to, że będzie lepiej.
Jedyną grupą, która ma powody do optymizmu, są ci, dla których depisizacja nie jest przystawką, a daniem głównym polityki. Dla nich Tusk niesie ogromne pokłady nadziei. Z pewnością będzie w tym konsekwentny nie tylko do końca swoich rządów, ale pewnie i znacznie dłużej.
[ZT]37996[/ZT]
[ZT]37991[/ZT]
Game not over21:29, 13.12.2024
Jaki piękny artykuł.
Wnioski wyciągnięte po telefonie do Torunia i na Żoliborz. 21:29, 13.12.2024
Morawity21:50, 13.12.2024
0 0
To nie artykuł, tylko felieton. Pawła Musiałka felieton. Pozdro 21:50, 13.12.2024